Porażająca wiwisekcja rozpadu małżeństwa i jednocześnie milowy krok w dziedzinie amerykańskiego kina. Debiut (!) Mike'a Nicholsa zrywa z klasycznym hollywoodzkim pojęciem filmu na prawie każdej płaszczyźnie, oferując surowy i bezkompromisowy portret małżeńskiej pary, która balansując na krawędzi obłędu rozrywa swój kruchy związek na strzępy. Obraz Nicholsa pozbawiony jest typowej narracji i dialogów; w ich miejsce pojawia się zaskakujący naturalizm, który może i francuskiej Nowej Fali do pięt nie dorasta, ale jak na kino amerykańskie lat 60-tych robi ogromne wrażenie. "Kto się boi...", jak na adaptację sztuki teatralnej przystało, obfituje w dużą ilość dialogów, co z kolei pozostawia sporo miejsca na aktorskie popisy, które w tym wypadku, pod okiem Nicholsa robią piorunujące wrażenie. I choć cała czwórka aktorów zagrała wybornie, to jednak królową spektaklu jest bezsprzecznie Elizabeth Taylor, w swojej porywającej i zdecydowanie najlepszej w karierze kreacji kapryśnej alkoholiczki o rozchwianej psychice. Tym bardziej szkoda, że był to już dla niej łabędzi śpiew i później nie zagrała już w żadnym (!) godnym uwagi filmie.
Jeden z nielicznych filmów, które się nie zestarzeją. Sami bohaterowie opowiadają jak bardzo są na siebie skazani - toksykologia związkowa w pełnej krasie.
W opozycji do autora wątku, jestem przekonany o istotnej przewadze omawianego tu tytułu nad francuską Nową Falą. Nawet jeśli trudno wskazać w filmie na, klasycznie pojmowane, wstęp, rozwinięcie i zakończenie to mamy tu szansę na satysfakcjonujący, wielce satysfakcjonujący, kontakt z historią opowiedzianą porządnie. Gdy tymczasem nowofalowy ,,sznyt" owszem gwarantuje, programową dekompozycję usprawiedliwianą <pragnieniem prawdy>. O kwalifikacjach aktorskich nowofalowej estetyki konfrontowanych z obsadą "Kto się boi..." taktownie zamilczę.
Za to chętnie podpiszę się pod innymi refleksjami zakładającego temat, dodając, że to ,, ... zerwanie z klasycznym Hollywood..." oprócz własnych ambicji i talentowi Nichols, niejako, zawdzięcza też zmianom jakie dokonały się na widowni amerykańskich kin .Oto, bowiem w salach zasiadło młode pokolenie wolne od obyczajowego przesądu, a zatem ludzie gotowi do rewizji mitu, zdefiniowanego jakieś 50 lat wcześniej, jakim jest małżeństwo.
Od umieszczenia filmu na półce z arcydziełami powstrzymuję się jednak. ,,Uwiera" mnie nieco teatralność, owo dziedzictwo oryginału pomyślanego pierwotnie jako sztuka, a które to dziedzictwo pozostaje ,,nierozbrojone" operatorskim talentem H. Wexlera, tak pamiętam, że nagrodzonego Oscarem, tym niemniej.
Zdobędę się na parafrazę, iż to <Noc żywych trupów ... with ice/without ice> by Mike Nichols.
Good night, and good luck, esforty.
9/10
widziałem ten film kupę lat temu, ale jak sobie teraz obejrzałem screen shoty z filmu to mi ciarki przeszły po plecach i od razu sobie przypomniałem całą fabule, film nie do zapomnienia :)